Biegła
przed siebie, czując nieprzyjemny ścisk w klatce piersiowej i metaliczny posmak
krwi w ustach. Czuła, jak gałęzie krzewów rozcinały jej skórę. Wiedziała, że
nie może się zatrzymać, że nie może się odwrócić. Miała nadzieję, że jest
wystarczająco daleko, że ma przynajmniej kilka godzin przewagi. Opadała powoli
z sił, nogi się pod nią uginały, niemalże co chwilę upadała, ścierając sobie
nadgarstki i kolana. Bała się, że jeśli się zatrzyma choćby na chwilę, żeby
złapać oddech, to już nie będzie miała siły, żeby ruszyć dalej. A wtedy
wszystko pójdzie na marne, wtedy wszystko będzie bez sensu. Więc biegła,
biegła, choć sama nie wiedziała dokąd, ale to nie miało znaczenia. Wiedziała,
że gdzieś w końcu dotrze, prędzej czy później. Mimo wszystko miała wrażenie, że
kręci się w kółko, serce stawało jej w gardle, kiedy zauważała przewrócony pień
– miała bowiem wrażenie, że już taki mijała, że to ten sam, a potem widziała
kolejny i kolejny, i łudziła się, że to niemożliwe, że przecież cały czas
posuwała się w jednym kierunku, że nie skręcała, że nie zawracała. A jednak
pozostało dziwne uczucie, że błądziła, że cały czas znajdowała się w jednym
miejscu. Nie mogę się zatrzymać, nie
mogę!, powtarzała sobie w myślach. To
nic, że krwawię, wszystkie rany się goją, nawet te najgorsze, to nic, to nic. Nie
wiedziała, jak długo już pędzi przed siebie, ale była pewna, że jeszcze trochę,
a nie starczy jej już sił, żeby biec dalej, że potknie się po raz kolejny, ale
już nie wstanie, że prawdopodobnie straci przytomność, a on ją znajdzie,
znajdzie i zabierze, i zamknie już na zawsze. Bała się, bała się tego, że już
nigdy nie będzie miała następnej szansy, że do końca życia będzie musiała
udawać kogoś, kim wcale nie jest, kim nigdy nie chciała być. Przerażała ją
myśl, że pozostanie w zamknięciu, że miejsce, które kiedyś uważała za dom,
stanie się jej więzieniem. Nie mogę na to
pozwolić! Nie mogę, nie mogę!, krzyczała w myślach. Policzki miała mokre od
łez, oczy napuchnięte i przekrwione. Ledwo widziała na lewe oko, pod którym
zaczął wykwitać fioletowo-żółty siniak. Postrzępiona sukienka, poplamiona w
wielu miejscach krwią i błotem, zwisała z jej chudych ramion niczym worek na
śmieci. Zachłysnęła się powietrzem, kiedy zauważyła, że drzewa rzedną i, choć
było to niemalże niemożliwe, przyspieszyła. Nie zdążyła jednak w porę zauważyć,
że za ostatnią kępą krzaków zaczyna się strome zbocze. Straciła równowagę i
upadła, uderzając się w tył głowy, tak, że całkowicie ją zamroczyło. Czuła, jak
zsuwa się w dół, ale nie miała siły, by zaprzeć się rękami czy nogami. Kiedy
ostry, wystający z ziemi kamień głęboko rozciął jej bok, straciła przytomność.
Wydawało jej się, że gdzieś niedaleko słyszała jego śmiech.
Odautorskie: Ten fragment powstał w przypływie nagłej weny, możliwe, że rozrośnie się w przyszłości na tyle, by umieścić go na oddzielnym blogu, już jako opowiadanie. Trzymajcie kciuki.
Lubię ostatnie zdanie i lubię początek i środek. Nie lubię końca, bo jakbyś gdzieś się tam troszkę pogubiłaś, jak sądzę, i jakbyś nie trzymała tego nastroju, który towarzyszył całej reszcie tekstu.
OdpowiedzUsuńTaki prolog. Prologi są urocze, bo mówią wszystko, ale żeby to wszystko zauważyć, to trzeba dotrzeć do epilogu. Bo można sobie zinterpretować i wymyślić co się chce, a potem odkrywać, czy się miało rację.
Ja czytam i myślę, że jakiś zły pan, że mąż, że kochanek albo ojciec? Może jednak ojciec?
Zapraszam do siebie na Niebyt! :)